WWW.GRENLANDIA.PL




Kalaallit Nunaat
Grønland
Greenland
Zielony Kraj


Wyprawa Grenlandia 2005


Strona główna





ZDJĘCIA:



Flo je śniadanie z widokiem na fiord niedaleko Ilulissat. Ogrom komarów i małych muszek sprawił, że jedzenie było niemal niemożliwe - dlatego ma na głowie moskitierę.



Widok na fiord (Ilulissat).



Fjird (Ilulissat).



Góra lodowa w okolicach naszej zatoczki.



Wyspa Disko - Drinking Elephant - szukanie tego stworzenia zajęło nam trochę czasu, ale uparłam się, że go znajdę.



Midnight sun, widok z "góry telefonicznej". Ponieważ użyłam filtra polaryzacyjnego, zdjęcie wyszło ciemniejsze - w rzeczywistości było zupełnie jasno.



Psy Peter'a. Trzyma je na bezludnej wyspie niedaleko Aasiaat. Mimo to wyglądają całkiem dobrze. Większość psów była przerażająco chuda.



Great Hunter - night fishing.



Wyspa Disko - jedziemy psim zaprzęgiem po lodowcu



Ogon wieloryba podczas jednej z akcji whalewatching. Tym razem udało nam się je obserwować z bardzo bliska.


OPIS WYPRAWY

POSTANOWIENIE (MARZENIE): ZOBACZYĆ GRENLANDIĘ
OBECNY STATUS: DOKONANO!!!

Grenlandia była marzeniem, skrywanym gdzieś w podświadomości, głęboko, z dala od światła dziennego. Aż pewnego dnia zaczęło się ono dobijać do drzwi. Domagało się powietrza, słońca, realizacji. I doczekało się, a ja wciąż nie mogę uwierzyć, że tam byłam. Wszystko wydaje się snem, ale jakże przyjemnym :-).
1 lipca, lotnisko w Kopenhadze. Jest nas ośmioro. Jedziemy jako wolontariusze na Grenlandię. Mamy tam wykonać proste prace remontowe w opuszczonej osadzie, która obecnie jest miejscem wypoczynku dzieci ze szkoły w Aasiaat oraz ludzi, którzy przepływają obok. Poza naszym liderem, wszyscy jadą na Grenlandię po raz pierwszy. Każdy z nas odczuwa dreszczyk emocji, niecierpliwi się. Wsiadamy do samolotu. Przez przypadek (?) pięcioro z nas leci pierwszą klasą. Wow! Mamy niezły ubaw; szampan, wino, proszę pani, przepraszam czy mogę jeszcze w czymś pomóc, gorące 'chusteczki' i oryginalne sztućce Air Greenland:-). 4,5 godziny lotu mija w bardzo przyjemnej atmosferze.
Kangerlussuaq. Jedno z dwóch międzynarodowych lotnisk na Grenlandii…hmm… a rozmiarem niemal jak w Gdańsku. W niczym nie przypomina ogromnych molochów jak na przykład Kopenhaga czy Frankfurt. Do Aasiaat lecimy Dashem 7, małym, czerwonym (jak wszystkie samoloty Air Greenland) samolocikiem z przemiła panią stewardessą i armią komarów. Lot trwa ok. 50 minut, ale tym razem mogę popatrzeć przez okno i nawet nieco Grenlandii widać między chmurami.
Aasiaat. W końcu! Po całym dniu latania jesteśmy niemal na miejscu. Tutaj mamy spędzić noc, by jutro rano zrobić zakupy i płynąć na bezludną wyspę, gdzie znajduje się osada. Z lotniska odbiera nas Ditlev, jest on pracownikiem Aasiaat Komunaet i naszą contact person. Jedziemy starym, żółtym autobusem szkolnym do miejsca, gdzie będziemy nocować. W autobusie jest cicho. Wszyscy patrzą przez okna i podziwiają. Pogoda nie jest najlepsza, nie ma słońca i jest dosyć sporo chmur. Nikt się jednak tym nie przejmuje. Jesteśmy na Grenlandii, tylko to się liczy.
Aasiaat z liczbą mieszkańców 3460 jest piątym największym miastem na Grenlandii. Interesujące. Właściwie są tu przede wszystkim domki, małe drewniane budynki, zbudowane na skałach, w większości bez kanalizacji. Nawet woda płynie w rurach, które są na zewnątrz - co wcale nie powinno dziwić, a jednak nas mieszczuchów na początku dziwiło wszystko:-). Na ulicach jest stosunkowo dużo samochodów - w tym znaczna część to taksówki - a króluje Toyota.
Idziemy zwiedzać. Najpierw budynek z biurami gminy. Od środka nie różni się właściwie niczym od biur, które znamy. Masa papierzysk, komputery, litry kawy. Tylko ludzie sprawiają wrażenie bardziej rozluźnionych, przyjaznych. Uśmiechają się, mówią Hello. Z częścią rozmawiamy - często po duńsku, więc potrzebujemy tłumaczenia. Poznajemy burmistrza, niestety nie ma teraz czasu dla nas, więc zaprasza nas jutro na śniadanie. Wow. Idziemy do Tourist Office, potem do muzeum, gdzie kierownikiem jest Hiszpan?? Potem spacerujemy ulicami miasta. Paaviaaraq, także pracownik Aasiaat Komunaet, zaprasza nas na 'degustacje' wieloryba. Oczywiście nie odmawiamy, bo nie wypada:-). Osobiście nie gustuje w rybach czy innych morskich delikatesach, więc wieloryb też specjalnie nie przypadł mi do gustu. Chociaż nie był taki zły. Koło godziny 21.00 siedzimy na szkolnym korytarzu, dyskutując o pierwszym dniu na Grenlandii i o tym czego będziemy potrzebowali na wyspie. Koło jedenastej większość kładzie się spać. Ja nie mogę spać. Nie czuje się zmęczona, a że słońce zaczęło się przebijać przez chmury, chciałam zobaczyć jak to jest, kiedy o godzinie dwunastej w nocy jest jasno. Midnight Sun! Koło pierwszej zmuszam się do pójścia do spania. Nie idzie mi, bo jest jasno. Hmm… za jakiś czas się przyzwyczaję(chyba). Teraz delektuje się myślą, że jestem na Grenlandii. Gdyby tylko Jean-Marc nie chrapał…
Następnego dnia jemy śniadanie z burmistrzem. Mówi nam jak bardzo się cieszy, że chcemy pomagać lokalnej społeczności, Grenlandczykom etc. Dowiadujemy się także co będziemy musieli dokładnie zrobić, naprawić. Jest wiele małych rzeczy do naprawienia, pomalowania, czy wymienienia. Największy jednak projekt to budowa sauny! Może nie byłoby tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że mamy ją zrobić sami, a nikt z nas nie ma żadnego doświadczenia w budowaniu. Challenging! Po śniadaniu idziemy na zakupy. Postanowiliśmy, że zrobimy zakupy na dwa tygodnie, a potem przypłyniemy tutaj po następną turę. Pierwszy raz w życiu robiłam takie zakupy. Osiem osób przez dwa tygodnie, hmm, ile możemy zjeść? W Pissifiku, supermarket, którego nazwa oznacza mniej wiecej 'miejsce, gdzie się idzie z zamiarem kupienia czegoś' (dokładnie brzmiałoby to pissiniarfik, zresztą nazwa sklepu w małej osadzie, którą mijaliśmy gdzieś w drodze do Ilulissat), dzielimy się na grupy. Każda bierze wózek i pakuje określone produkty. Wraz z Jennifer, Francuzka, ładujemy do kosza po 20kg makaronu i ryżu (jak się później okazało, troszku za dużo, ale zostawiliśmy to w szkolnej kuchni, pani bardzo się uciszyła). Dorzucamy jeszcze jakieś zupy w proszku, kilka kilogramów mąki… i wózek jest pełen. Pomagamy innym, bierzemy 3 zgrzewki mleka, dużo jabłek, kilka bochenków chleba, resztę będziemy piec sami. Ostatecznie mamy pięć dużych wózków. Zastanawiam się, czy my faktycznie jesteśmy w stanie to zjeść w ciągu dwóch tygodni. Płacimy i pakujemy wszystko na samochód (oczywiście Toyota). O czwartej mam płynąć z Peterem do Manermiut, naszej osady.
Łódź Petera, Duńczyk, który od przeszło 30 lat mieszka na Grenlandii, jest typową łodzią rybacką. Prawie się rozpada, farba odchodzi w wielu miejscach, zastępowana przez rdze. Ale łódź ma klimat, zupełnie jak na filmach. Po drodze Peter chce nam pokazać jeszcze miejsce, gdzie rozkraja się złapane wieloryby oraz gniazda ptaków na skałach. Super. Zaopatruje się w tabletki przeciw chorobie morskiej i płyniemy! Jest strasznie zimo, ale nie chcę stracić ani ułamka z widków grenlandzkich, więc jestem na zewnątrz cały czas. Gdy mijamy pierwszą - jak się później okazało bardzo małą - górę lodową, chwytamy za aparaty i pstrykamy zdjęcia. W tym rejonie zatoki Disko nie ma dużych gór lodowych. W ogole jest ich niewiele w stosunku do tego ile znajduje się na północnym wybrzeżu zatoki, w okolicach wyspy Disko, nie wspominając już o fiordzie u wybrzeży Ilulissat. Niemniej jednak, wszelkie okazy gór lodowych robią na nas wrażenie. W końcu Peter krzyczy, że widać już Manermiut, a ja wysilam swój wzrok i denerwuje się, bo nic nie widzę. I w pewnym momencie jest! Widać małe czerwone domki. Hura! Ponieważ łódź Petera jest zwykłą rybacką łodzią, dotarcie na miejsce zajmuje nam jeszcze trochę czasu. Przyglądam się wyspie. A więc to tutaj mamy spędzić miesiąc. Jest fantastyczna, a w zasięgu wzroku są góry lodowe. Wspaniale!!!
Wyładowanie naszych zapasów, plecaków, a do tego doszły jeszcze kanistry z benzyną oraz butle z gazem, to już wyższa szkoła jazdy. Łódź Petera nie może dobić do brzegu, więc musieliśmy przerzucać rzeczy z jego łodzi na małą łódkę, potem dopiero na skały i do domu. Utworzyliśmy więc łańcuszek i musze przyznać, że poszło nam bardzo dobrze, poza jednym kartonikiem mleka, którego nie udało się uratować:-).
Obiad o 12.00 w nocy. Tak wypadło, bo zanim zdołaliśmy doprowadzić budynek do używalności, rozpakować nasze rzeczy i przyrządzić coś do jedzenia była już dwunasta. Za oknami było jednak jasno, więc nikt się nie zorientował.

Kartki z dziennika…

8 lipca 2005, Manermiut

Zaczęliśmy budować saunę. Próbujemy wykorzystać to, co mamy, bo materiały jeszcze nie przypłynęły. Robota jest ciężka, trzeba przybijać gwoździe, nosić i układać ciężkie dechy, piłować, ale nie narzekam. Bardzo mi się podoba. Moglibyśmy mieć lepsze narzędzia, bo piłowanie zardzewiałą piłą, co więcej niemal tępą, jest naprawdę ciężkie.
Poza tym, naprawiliśmy już prawie okna, czekamy na kit. Dziewczyny jeszcze starają się doprowadzić do porządku miejsce do palenia śmieci, ale jest to chyba nie możliwe. Grenlandczycy sprawiając wrażenia jakby jeszcze nie doszli do tego etapu, kiedy trzeba dbać o środowisko. A Burning place jest tego doskonałym przykładem.
Pomału zwiedzamy też naszą wyspę. Góra telefoniczna - tylko tam jest zasięg, ale niestety Era nie ma podpisanej umowy z Grenlandią, więc nie mogłam korzystać z komórki i dobrze - stała się niemal standardem. Wieczorami jeśli pogoda pozwala chodzimy tam, w parach, trójkach, pojedynczo jak kto woli. Widok jest wspaniały, zachód słońca, którego właściwie nie ma :-), bo do 18 lipca jest dzień 24 godziny na dobę, a jak się ma szczęście to można zobaczyć wieloryby. Ja bardzo na to liczę, ale jak na razie nie dostąpiłam tego zaszczytu.
Peter przyjechał z materiałami. Może uda nam się ukończyć saunę na tyle wcześnie, by móc z niej skorzystać. Zeszłoroczny workcamp kończył montować prysznic ostatniego dnia i nie mogli już z niego skorzystać. Ja byłam pierwszą osobą, która z niego skorzystała. Muszę przyznać, że, mimo tych wszystkich niewygód związanych z nalewaniem wody i podgrzewaniem jej, jest to wspaniała rzecz!

12 lipca 2005, Manermiut

Pogoda jest straszna. Mocno wieje, wciąż pada. Jest zimno. Nie możemy pracować na zewnątrz, a miałyśmy z Jennifer skończyć drzwi do Yellow house i zrobić ławkę do ogniska. Może jutro. Budowanie bardzo mi się podoba. Czuję, że robię coś konstruktywnego.
Wciąż wieje i pada. Gdy wychodzi się na zewnątrz, zmaga się z wiatrem, deszczem i zimnem. Myślę, że to jest prawdziwa Grenlandia. Zimna, nieprzystępna. Bliskość morza potęguje to uczucie. Wiatr świszczy przez nieszczelne okna naszego domu, słychać ogień skwierczący w piecu. Na szybie rozbryzgują się krople deszczu. Wzgórza za oknem są rozmazane. Jest bardzo surowo i rzeczywiście. W domu, w Polsce byłoby ponuro i smutno. Ale tutaj wydaje się to tak intensywne i żywe, bardzo realistyczne.
Wychodzę na dwór napełnić kanister wodą. Jest zimno i mokro. Buty ślizgają mi się po skałach. Z rury płynie lodowata woda, więc ręce mi marzną. Wracam z powrotem, z trudem otwieram drzwi. Podmuch wiatru wyrywa mi je niemal z ręki. Muszę ciągnąć, by je zatrzasnąć. Gdy siadam w końcu na kanapie, z kubkiem gorącej herbaty, myślę, że tak wygląda prawdziwe życie - twarde, bezlitosne, bez wygód czy techniki. Proste rozwiązania wśród nieokiełznanej natury. Dobrze chociaż, że toaleta jest w środku.

14 lipca 2005, czwartek; wciąż to samo miejsce - nie narzekam.

Peter przywiózł nam trzy skrzynie krabów! Nie wiem jak my to zjemy, tym bardziej, że większość z nas nigdy ich nie jadła. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli ich wyrzucać - szkoda by było.
Problem krabów został rozwiązany, a raczej zastąpiony problemem rybnym, tyle że w mniejszej ilości. Przypłynęli do nas great hunters jak nazwał ich Simon. Powiedzieli, że wezmą kraby i jeśli ktoś by chciał to także mogą wziąć 4 osoby z nimi na ryby. Moja decyzja jest natychmiastowa. Mimo kłopotów jakie mam z pływaniem łodzią bez wahania decyduje się na propozycję. Ostatecznie Jennifer, Flo i Simon też się decydują, więc płyniemy w czwórkę plus dwóch Grenlandczyków. Ubieramy się w tempie ekspresowym, kilka warstw, bo jest zimno, a na morzu zawsze jest gorzej. Bierzemy aparaty, lornetki na wypadek gdybyśmy zobaczyli wieloryby. Jesteśmy gotowi w 10 minut. Czuję się jak dziecko, które ma zaraz otworzyć wielki prezent. Nie mogę się doczekać. Zobaczyć prawdziwych grenlandzkich rybaków w akcji, to jest to! Jedyny problem to język. Niewielu Grenlandczyków mówi po angielsku, sporo nie potrafi nawet duńskiego, więc jest problem. Ale w tej chwili jest to mało istotne.
Grenlandczycy łowią ryby w bardzo dziwny sposób (przynajmniej dla mnie, jestem laikiem jeśli chodzi o szeroko pojęte wędkarstwo czy rybołówstwo). Mają długi kawałek grubej żyłki, na niej cztery/pięć haczyków i ciężarek na końcu. Wrzucają to do wody, opuszczają na odpowiednią głębokość, pociągają parę razy i …wyciągają cztery - pięć ryb. I nawet nie używają robaków - skąd mieli by je mieć, swoją drogą?? jedynie przy haczykach mają coś w rodzaju kolorowych przynęt. Chłopacy próbują swoich sił, ale idzie im kiepsko, tzn. w porównaniu z rybakami. Osobiście próbowałam też i nie udało mi się nic złowić!
Pada. Wszyscy chowają się w małej kabince, ale ja zostaje na zewnątrz. A co jeśli gdzieś pojawią się wieloryby? Śmieją się ze mnie, że jestem maniakiem, ale mnie to nie przeszkadza. Podziwiam to, co widać - a jest niewielka mgła i chmury wiszą nisko. Gdzieniegdzie z mgły wyłania się wyspa. Wokół latają ptaki. W jednym miejscu, gdzie łowimy siedzi mewa. Zupełnie bez ruchu, czeka. Może liczy, że coś dostanie. Niesamowite wrażenie, płynąć tak nocą (jest gdzieś koło drugiej) po morzu. Nie jest ciemno, jest szarawo, a to dlatego, że jest dużo chmur i pada. Jest zimno, ale warstwy ubrań chronią mnie dosyć dobrze. Wieje wiatr, morze szumi, silnik warkocze. Myślę, że mogłabym tak płynąć w nieskończoność!

16 lipca 2005 - whalewatching!!!

Niesamowite. Brak mi słów, by opisać wydarzenia z ostatnich chwil. Jest sobota. Wczoraj siedzieliśmy długo w nocy, więc większość jeszcze śpi. Simon już wstał i poszedł na 'górę telefoniczną'. W śpiworze jest tak przyjemnie, ciepło, że aż nie chce się wstawać. Leżę jeszcze parę minut i wstaję. Robię sobie herbatę i zaczynam czytać książkę. Ze śniadaniem czekamy na resztę. Nagle wraca Simon i mówi, że mamy się ubierać, bo wieloryby są w zatoce! Aaaaaa!!! Biegam jak opętana, próbując się ubrać. Myśl, że wieloryby są w zatoce, a mnie tam jeszcze nie ma, wywołuje reakcje paniczne. Międzyczasie budzą się kolejne osoby, ale w łódce mieści się maksimum sześć osób. Niestety ktoś musi teraz zrezygnować. To straszne.
Widziałam, moimi własnymi oczami, prawdziwe, pływające, wypuszczające powietrze. Jeszcze ciągle mam ten widok przed oczyma. Niewiarygodne. W pewnym momencie płynęły jeden za drugim, powoli, majestatycznie, co jakiś czasy wypuszczając powietrze. To były Finwale (Finwhale). One nie pokazują ogona. Ale i bez tego efekt jest powalający!

Postanowiliśmy zwiedzić dokładniej naszą wyspę. Po wczesnym obiedzie/późnym lunchu, pakujemy plecaki i idziemy w głąb wyspy. Pogoda jest wprost idealna. Słońce świeci, po niebie pływają zaledwie pojedyncze chmury i nie ma prawie wiatru - co nie jest, z drugiej strony takie dobre, bo wówczas jest masa komarów i nic na nie działa. Żadne Offy czy inne odstraszacze. Nasza wyspa - właściwie to nie wiadomo, kiedy stała się ona nasza, przyszło to tak naturalnie - to przede wszystkim wzgórza z małymi dolinami, gdzieniegdzie małe jeziora. Niektóre łączą się z innymi strumykami. Wchodzimy coraz wyżej. Komary gryzą mocno. Pryskamy się repelentami, ale widać ich skuteczność w przypadku grenlandzkich komarów jest bardzo niska. Nasz lider prowadzi nas do miejsca, gdzie ponoć są super widoki, ale nie trudno tu o takie. Właściwie gdzie by nie stanąć, to można się 'zachwycać'. Aparat mam cały czas pod ręką, ale trochę to utrudnia chodzenie, bo trzeba patrzeć pod nogi, gdy się chodzi po tych skałkach lub podmokłych łąkach, a nie rozglądać się:-). W pewnym momencie Simon decyduje się przejść przez bagnistą łąkę. Skaczemy więc po kamieniach, ale czasem jest to trudne, tym bardziej, że mamy dosyć ciężkie plecaki - zupełnie nie wiedzieć czemu. Jennifer gubi buta, ale szybka akcja ratownicza umożliwia odzyskanie zguby, więc idziemy dalej. Simon krąży zupełnie bez planu i w końcu przyznaje się, że nie wie gdzie jest to miejsce. Właściwie to bez różnicy gdzie będziemy nocować. Wszędzie jest wspaniale. Decydujemy się na rozbicie namiotów na niewielkim wzgórzu. Zaczyna mocniej wiać, więc staramy się schować namioty jak tylko się da. Koło godziny 21.00 szykujemy kolację. Teraz wychodzi, dlaczego plecaki były takie ciężkie. Mamy masę jedzenia, łącznie ze słoikiem kremu czekoladowego. Hmm… bez komentarza. Jest zimno, nawet bardzo i mocno wieje. Na szczęście nie ma komarów. Pomału ludzie zaczynają się rozchodzić. Ktoś idzie na górę, inny jest zmęczony i idzie spać. Marina i Jennifer idą na szczyt, ale ja nie chce. Wstanę jutro rano i pójdę sama. Jeszcze tylko ostanie słowa z Flo i Melanie, szybki trucht do namiotu i spać. Wieje niesamowicie i jest bardzo zimno. Na szczęście mój śpiwór ma komfort do -3, więc nie powinno być źle.

17 lipca 2005, gdzieś na wyspie

Wstaje rano i idę na górę. Wciąż wieje wiatr, ale już nie tak mocno jak wczoraj. Wspinam się na szczyt - nie jest to może bardzo wysoko, ale jeden z wyższych punktów na naszej wyspie. Słońce świeci, więc widoczność jest idealna. W oddali widać wyspę Disko. Wydaje się być tak blisko, że wystarczyłoby wsiąść w łódkę i trochę podpłynąć i już byłoby się na miejscu. W rzeczywistości jest to 4 godziny statkiem liniowym (przy dobrej pogodzie). Więc siedzę sobie na wzgórzu i nawet myśleć się nie chce. Jest po prostu idealnie, magicznie i niewyobrażalnie. Mogłabym tak siedzieć i siedzieć. Robię parę zdjęć i oddaje się we władanie niczym niezamąconej ciszy. Jest niedzielny poranek, a świat sprawia wrażenie jakby się zatrzymał. Po jakimś czasie, z niechęcią, ruszam z powrotem. Widzę, że większość już wstała i pakuje namioty. Chciałabym zostać, ale trzeba wrócić.
Droga powrotna mija szybko. Robimy jeden przystanek. Siadam na wielkim głazie i nie mówię nic. Chcę zapamiętać tą chwilę, zatopić się w niej, odpłynąć gdzieś daleko, gdzie mogłabym w niej żyć bez końca.

Godzinę temu wróciliśmy z whalewatching. Wieloryby pojawiają się zupełnie nieoczekiwanie, więc zawsze jest szybka akcja, niczym strażacy biegnąc do pożaru, wybiegamy, chwytając za kamizelki ratunkowe i po kolei wskakujemy do łódki. A potem to już tylko oczy szeroko otwarte i przed siebie. A teraz patrzę na nie z okna naszego domu. Jest koło trzeciej w nocy i wszyscy śpią. Jednak taki maniak jak ja nie przepuści żadnej okazji, by popatrzeć na te niezwykłe stworzenia. W pewnej chwili chwytam za kurtkę i wychodzę na dwór - chcę posłuchać pieśni wielorybów. Aż się chce płakać! Długo potem jak walenie zniknęły z naszej zatoki, nie mogę spać. Myślę, że nie ważne ile razy widziałabym te stworzenia, zawsze wywoływałyby u mnie zachwyt. Bo jak się tu nie zachwycać?!?!?!?

18 lipca 2005 - brzeg wyspy

Przyjechały dzieci ze szkoły - jest bardzo głośno, ludno. Nasza osada zamieniła się w wielki plac zabaw, pełen krzyków i pojawiających się i znikających twarzy. Dzieci przyszły do naszego domu - akurat mieliśmy tea break. Wchodzą, patrzą się, kiwają głowami, po czy wyciągają aparaty i robią nam zdjęcia. Wow! Teraz już wiem jak się czują ludzie cokolwiek 'egzotyczni'. Nie pozostaliśmy jednak im dłużni.
Wieczorem graliśmy mecz z dziećmi. Piłka nożna, jak w wielu krajach i tutaj jest niemalże obiektem kultu. Tworzymy drużynę - właściwie nie mamy zbyt wielkiego wyboru, jest nas ośmioro, przy czym Jean-Marc odmawia wsparcia, a Jennifer nie czuje się najlepiej. Jesteśmy dzielni, więc stawiamy mężnie czoło drużynie dzieci - stopniowo pojawia się ich coraz więcej, przy czym jeszcze mogą się wymieniać. A na dodatek mają dziewczyny, które im kibicują, a nam tylko Jean-Marc, który w końcu decyduje się zagrać, ale dostaje piłką w nos, krew leci, więc musi zrezygnować. Mimo wielkiego poświecenia całej drużyny, ofiarnej gry naszego bramkarza, przegrywamy ogromnie. Ale zabawa była przednia, a mnie udało się zdobyć nawet dwa gole!!!

* * *

Powroty bywają trudne. Ten był jednym z najtrudniejszych. Nikt nie chciał opuszczać tego niezwykłego miejsca, rozstawać się z naszą grupą. Przez ten miesiąc bardzo się zżyliśmy, z miejscem oraz my jako grupa. Peter śmiał się z nas, zaproponował chusteczki. A nam było po prostu smutno. Pozostawiając za sobą Manermiut, czułam jakbym zostawiała część siebie, tą której tak długo szukałam. Siedziałam na tyle łodzi tak długo jak długo widać było nasze domki na wyspie. A potem one zniknęły. W głowie przewijały się, jak film, obrazy, wspomnienia, chwile spędzone na wyspie. Jutro mieliśmy wrócić do domu i było mi z tym ciężko.
Na koniec, będąc już w Aasiaat, zafundowałyśmy sobie z Veerle i Mariną 'wycieczkę kajakową'. Stwierdziłyśmy, że jest ładna pogoda i że mamy czas i musimy wykorzystać tą okazję. Jedna rzecz - nigdy nie wierzcie pogodzie na Grenlandii, może się zmienić w ciągu pięciu minut. I tak gdy wypływałyśmy, zaczęło mocno wiać, niebo się zaciągnęło i zaczęło trochę padać. Generalnie jestem osobą bardzo ambitną i nie łatwo się przyznaję, że coś jest ponad moje siły. Nie uznaję porażki. Ale tym razem, muszę być uczciwa, przeliczyłam moje możliwości. Płynięcie pod prąd, pod wiatr z nie wyćwiczonymi ramionami - koszmar. Ale tym bardziej byłam dumna, gdy udało mi się samodzielnie, bez pomocy, dopłynąć z powrotem :-). A Marina na koniec zaserwowała nam chwilę grozy, gdy robiąc sobie zdjęć w kajaku na wodzie, przewróciła się i wpadła do wody. Na szczęście było blisko brzegu, ale sytuacja wyglądała strasznie.

Ostatni obiad, ostatnie rozmowy, ostatnie śniadanie. Z niechęcią zapakowaliśmy się rano do tego samego żółtego autobusu i pojechaliśmy na lotnisko. Pogoda sympatyzowała z nami. Była chwila, gdy myśleliśmy, że może nie wylecimy, bo nie było właściwie nic widać. Ostatecznie wylecieliśmy niemal zgodnie z planem. Wieczorem byliśmy w Kopenhadze. Było dziwnie, głośno, jaskrawo. Nie chciało mi się iść do hotelu na noc, bo miałam rano samolot do Gdańska, więc razem z Melanie i Jean-Markiem nocujemy na lotnisku. Ostatnie chwile, kiedy można się łudzić, że jeszcze nie do końca się wróciło. Właściwie nie śpię, bo różnica czterech godzin sprawia, że dopiero koło szóstej czuję się trochę zmęczona.

Czekam na mój lot. Piję sok z pomarańczy i przeglądam zdjęcia, które mam w cyfrowym aparacie. Jest mi 'nostalgicznie' smutno. Ale już chwilę potem śmieję się sama do siebie - byłam na Grenlandii. I już myślę o tym, by tam powrócić!

Tekst i zdjęcia: Daga L.


Skomentuj na Forum



ISLANDIA - Gorąco polecamy najlepszy polski serwis o Islandii