WWW.GRENLANDIA.PL




Kalaallit Nunaat
Grønland
Greenland
Zielony Kraj


Wyprawa Grenlandia 2003 - Michał Domin


Strona główna





ZDJĘCIA:






































OPIS WYPRAWY

         Grenlandia kojarzy się ludziom często ze skalistą, skutą lodem krainą gdzieś na Morzu Arktycznym. Postanowiliśmy sprawdzić te plotki na własnej skórze. Ale żeby się tam dostać musieliśmy przebyć ładny kawałek drogi. Najpierw kilkanaście godzin samochodem przez Niemcy, potem przeprawa promowa z Rostocku do duńskiego Gedser i kolejne 100 km do międzynarodowego lotniska w Kopenhadze.
Lotnisko robi wrażenie. Całe ze szkła i stali, wyposażone w nowoczesne terminale i automatyczne parkingi. Można się zgubić. Ciekawostką dla nas, którzy przywykli do widoku zaledwie kilku samolotów na lotnisku było ustawianie się samolotów w kolejce do startu, co wyglądało jak wcale nie mały korek.
         W końcu pojawił się i nasz samolot. Lśniący, czerwony Airbus z ogromnym, białym napisem Air Greenland na boku. Sam przelot trwał około godziny. Jak to możliwe? Oczywiście za sprawą różnicy czasowej. Tak naprawdę spędziliśmy w samolocie 4,5 godziny. Lądowanie w Kangerlussuaq jednym z dwóch lotnisk międzynarodowych przebiegło bez najmniejszych zakłóceń. Pilotom grenlandzkich linii lotniczych należy się bez wątpienia palma pierwszeństwa gdyż lądowanie w Kangerlussuaq nie należy do łatwych tymczasem oni robią to idealnie.
         Ubraliśmy, więc polary - wiadomo Grenlandia - i wysiedliśmy z samolotu. Pierwszy poważny szok. Było 18°C w cieniu. Naokoło skały, piasek i baraki zamiast domków. Miasteczko ogólnie jest niewielkie, bo tylko ok.500 mieszkańców, ale jak na zieloną wyspę to i tak dobrze. Powstało w 1941 roku jako amerykańska baza wojskowa, co jeszcze do dzisiaj jest widoczne. Teren dookoła to wymarzone miejsce dla miłośników pieszych lub rowerowych wędrówek. Co prawda widoki są księżycowe, ale za to łatwa orientacja w terenie i najważniejsze w lecie, czyli dzień polarny - jak to za kołem podbiegunowym. Mimo niewielkiej ilości mieszkańców zaskoczyła nas stosunkowo duża ilość samochodów. Ale nasze zdziwienie sięgnęło zenitu, gdy tylko dowiedzieliśmy się, że najdłuższy odcinek drogi ma 48 km! Z czego może 15 to asfalt. Transport między miastami tylko drogą powietrzną za niemałe pieniądze.
         Resztę naszego pierwszego dnia postanowiliśmy przeznaczyć na aklimatyzację. Co w naszym języku musiało oznaczać pieszą wycieczkę po pobliskich pagórkach (jakbyśmy, chociaż raz nie mogli siedzieć na miejscu ech!). Pierwsze widoki przypomniały nam ubiegłoroczną wyprawę na Nordkapp. Stalowo szare skały, wyschnięty mech i żadnej roślinności. Jedyną odmianą po norweskiej była wysoka temperatura i cała masa szkieletów Karibu. W trakcie zastanawiałem się czy nikt nie wpadł na pomysł jazdy na motorach lub quadach po tym pustkowiu. Z błędu wyprowadził mnie młody c złowiek, który śmignął na swojej cross’ówce tuż obok mnie z niemałą prędkością. Po tym dniu miałem już tylko nadzieję, że przynajmniej noc, a właściwie to, co nocą być powinno, przejdzie bez niespodzianek. I nie myliłem się przes zła, ale za to z komarami. Co za kraj.
         Poranek spędziliśmy na pakowaniu się i załadunku sprzętu do naszej Toyoty. Do obozu pod czołem lodowca wprawdzie tylko 30 km, ale woleliśmy już nie kusić losu. I mieliśmy rację. Po 15 km twarda szutrowa droga zamieniła się w morze piasku. Nie posiadaliśmy się ze zdziwienia. Spodziewaliśmy się wszystkiego, ale nie pustyni. Jechaliśmy przez najprawdziwszy pustynny piasek brnąc w nim po osie i klucząc między kamyczkami o średnicy 1m! Po godzinnej walce dotarliśmy do podnóża lodowca. Kilkunasto piętrowa ściana lodowca lśniła w słońcu oślepiając każdego, kto na nią spojrzał. Z pod niej wypływała ogromna rzeka brunatnej od pyłu skalnego wody. Oszałamiający widok potęgi natury. Piękny i groźny. Od czoła, co kilka minut odrywają się ogromne bloki skalne wielkości dużego kilkupiętrowego domu. Dlatego nasze obozowisko zostało ro złożone w bezpiecznej odległości kilkuset metrów.
         Piękno dnia polarnego spowodowało, że tego samego dnia wyruszyliśmy na lodowiec nie martwiąc się o zachód słońca. Po przejściu 10 km do bezpiecznego wejścia na lodowiec mogliśmy już podziwiać białą pokrywę stojąc na niej. Postrzępiona część 25-kilometrowego pasa czoła lodowca poprzecinana jest całą masą potoczków, strumyków i pokaźnych rozmiarów rzek powstałych na skutek topnienia lodu. To, co nas najbardziej ujęło to niesamowita pustka. Niczym niezmącona przestrzeń aż po sam horyzont. To oczywiście dość złudne odczucie, bo jak się później dowiedzieliśmy na lodowcu nie dość, że są dwie amerykańskie bazy lotnicze i dziesiątki baz naukowo-badawczych to jeszcze pole testowe jednego z europejskich koncernów samochodowych. W drodze powrotnej mieliśmy okazję do pierwszego spotkania z wołem piżmowym (ang. musk-ox to taki zwierzak wielkości byka z rogami jak u barana i sierścią jak u mamuta, a w ogóle to jest kozą i nawet skacze tak jak ona po skałach - poważnie) oraz lisem polarnym, którego ciężko jest zobaczyć na wolności.
         Naszej uwadze nie umknęły także ogromne ciężarówki mijające nas w wyraźnym pośpiechu. Nasz przewodnik wytłumaczył nam potem, że w tym roku roztopy są dość silne i ewakuowana jest duża część baz z obrzeży lodowca. Mieliśmy również okazję podziwiać wrak rozbitego amerykańskiego samolotu Thunderbolt, który rozbił się w czasie burzy piaskowej. Zrozumieliśmy, gdy sami kilka dni później musieliśmy w podobnej burzy przejść parenaście kilometrów. Przeżycie dość ciekawe. W ramach poznawania ludzi i kultury Grenlandii postanowiliśmy wybrać się na przejażdżkę rowerami do wioski, w której jak wynikało z mapy i zeznań miejscowych powinno mieszkać ok. 10 osób. Pomyśleliśmy, że będzie to doskonała okazja by poznać prawdziwych Eskimosów. Rzeczywiście na miejscu mieszkało 10 osób. Tyle, że naukowców z pobliskiej stacji radarowej widocznej dzięki wysokiej ok. 40m antenie. Cóż wyglądało na to, że faktycznie Eskimosów już nie ma. Zamiast wędrować psimi zaprzęgami, jeżdżą samochodami terenowymi, a zamiast rogów bawolich mają telefony satelitarne. Nawet mieliśmy okazję podziwiać miejscowe graffiti z tą różnicą, że zamiast na murach, których jest tam mało grenlandczycy malują je na skałach, na których brak nie narzekają.
         Podsumowując: piękne widoki, dzika przyroda (niewiele jej, ale zawsze), krystalicznie czysta woda i powietrze, przemili ludzie (nie zawsze znający angielski), brak bankomatów i inne ciekawostki powodują, że Grenlandia jest krajem specyficznym i wartym zobaczenia chociażby, dlatego, że pozostaje jedynym krajem, który wystąpił z Unii Europejskiej, do której jak wiadomo Polska pragnie przystąpić.

Warto wiedzieć:

  • Ceny: Grenlandia jest bardzo droga z racji tego, że wszystkie materiały i produkty są tu dostarczane drogą lotniczą i rzadziej morską. Tak, więc 0,5 litrowa Cola to wydatek ok. 12 zł.
  • Dojazd: praktycznie tylko samolotem linii Air Greenland z Kopenhagi do Kangerlussuaq (ok. 3000 zł w obie strony). Jest też podobno druga linia do Narsarsuaq.
  • Ludzie: bardzo mili i gościnni. Nie znoszą słowa Eskimos, które oznacza dosłownie jedzący surowe mięso. Wolą używać słowa Innuici.
  • Ogólne: ludność - 55 tys., terytorium zależne od Danii (i to mocno), stolica - Nuuk (Gothåb), języki - grenlandzki, oficjalnie duński i angielski.

Więcej na stronie internetowej www.sportsextreme.prv.pl, na której można znaleźć m.in. adres internetowego przewodnika po Grenlandii.

Tekst i zdjęcia: Michał Domin


Komentarze: grenlandia@grenlandia.pl



ISLANDIA - Gorąco polecamy najlepszy polski serwis o Islandii